20-lecie Totentanz. Jubileuszowa rozmowa z Rafałem Huszno, liderem formacji
Krystian Janik: W 2025 roku zespół Totentanz będzie obchodził wyjątkowy jubileusz – 20 lat na scenie. Cofnijmy się do 2005 roku. Pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy padła nazwa „Totentanz”?
Rafał Huszno: Zacznę od tego, że dopiero niedawno zdałem sobie sprawię, że jesteśmy już na scenie aż 20 lat. Ja naprawdę nie wiem, kiedy ten czas minął, a nasze początki pamiętam, jakby to było wczoraj. Nazwa „Totentanz” po raz pierwszy pojawiła się na jednej z naszych prób, kiedy pracowaliśmy nad numerami na debiutancki album, ale wciąż pozostawaliśmy bezimienni. Zespół po prostu grał i nikt się nie zastanawiał nad nazwą, ale przecież, żeby zaistnieć, to trzeba ją mieć. I w końcu przyszedł taki moment. Nasz gitarzysta Adik (Adrian Bogacz – przyp. red.) na jednym z muzycznych spotkań zaproponował Totentanz, a my popatrzyliśmy po sobie. Nikt się nie sprzeciwił i choćby przez chwilę nie zastanawialiśmy się nad inną nazwą.
Padło jakieś uzasadnienie? Na przykład fascynacja utworem Ferenca Liszta? Przyznam, że „taniec śmierci” pasuje do tego, co gracie, szczególnie na pierwszych dwóch krążkach.
Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, skąd to się u niego wzięło. Stwierdziliśmy, że jest to dobra nazwa, choć niemiecka, a wiele zespołów miało wtedy anglojęzyczne czy polskie nazwy. My akurat nie chcieliśmy mieć polskiej, więc od razu zaakceptowaliśmy Totentanz. Nie jest to jednak ten dosłowny „taniec śmierci”, który można by uznać za inspirację twórczością Liszta. Wiele osób, rzecz jasna, kojarzyło tę nazwę z niemieckim kompozytorem, ale od kiedy pojawiliśmy się na rynku, zaczęło utożsamiać ją z nami.
Czyli można powiedzieć, że przyczyniliście się do wyparcia z kultury Liszta? (śmiech)
Tak właśnie było! (śmiech) Pamiętam taką bardzo komiczną sytuację, która przytrafiła się nam podczas jednego z koncertów, bodajże w Koszalinie. Pojawiły się na nim trzy elegancko ubrane panie, święcie przekonane, że gramy Liszta. Jak tylko zobaczyły scenę, rockową grupę i naszych fanów, to postanowiły się ewakuować. Organizator zwrócił im nawet pieniądze za bilety. (śmiech)
Spektakularna pomyłka! Graliście wtedy w jakimś teatrze lub operze? Bo chyba mi nie powiesz, że te eleganckie panie przyszły na Liszta do klubu?
Właśnie nie był to żaden teatr, opera czy filharmonia, ale duże centrum kultury. Pamiętam, że budynek był podzielony na kilka części, a jedną z nich była sala, gdzie odbywały się koncerty. Podkreślam, że miejsca były stojące, nie było żadnych krzesełek. Już na tym etapie te eleganckie panie były nieco zdziwione, że sala nie wygląda na dostosowaną pod koncert muzyki klasycznej, ale przyszły na Liszta, więc weszły do środka. Nie można odmówić im wytrwałości, bo przestały całe trzy utwory. Dopiero wtedy podjęły ostateczną decyzję i skierowały się w stronę drzwi. Zostały oczywiście serdecznie pożegnane przez naszych fanów, a ich wyjściu towarzyszyły oklaski. Wiesz, to niecodzienny widok dla sympatyków mocnego rocka. Bo te panie naprawdę myślały, że przyszły na Liszta. Stylowe sukienki, fryzurki porobione, a wokół pełno ludzi w czerni, w koszulkach z logotypem Totentanz. Nazwa czasami może nieźle zmylić! (śmiech)
Debiutancka płyta Totentanz – „Nieból” (2007) – nieźle namieszała na rodzimej scenie rockowej. Niewiele czasu potrzebowaliście, aby wzbić się na wyżyny popularności. Jak się czułeś, kiedy okazało się, że jesteście stawiani w tym samym rzędzie, co Acid Drinkers czy Illusion?
To, co działo się po wydaniu „Niebólu”, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Co ciekawe, wytwórnia Mystic Productions podjęła decyzję o wydaniu płyty po wysłuchaniu naszego demo, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o Totentanz. Podpisaliśmy kontrakt będąc tak naprawdę anonimowym zespołem, bo nie graliśmy koncertów. Pierwszy raz pojawiliśmy się na scenie dopiero po premierze „Niebólu”, a większość kapel najpierw pokazuje się przed publicznością, zdobywa fanów, a dopiero później przychodzi czas na krążek. Z nami było odwrotnie – najpierw płyta, potem scena.
Stacje radiowe zaczęły grać nasz singiel, a my wyruszyliśmy w trasę koncertową z Riverside, grupą grającą muzykę z pogranicza rocka i progresywnego metalu. Cieszyliśmy się, że możemy po raz pierwszy zaprezentować nasz materiał przed szeroką publicznością, w dodatku z tak znakomitym zespołem. Riverside zapełniał wówczas nie tylko kluby, ale również hale, więc mieliśmy idealne warunki do pozyskania fanów. Rok później wyruszyliśmy w samodzielną trasę, a za sprawą występów z Riverside i mediów, które grały nasze single na czele z „Poza wszystkim”, nie mieliśmy problemów z widownią. Ponadto Antyradio i „Metal Hammer” ogłosiły „Nieból” płytą roku. W ciągu roku staliśmy się topową grupą rockową w Polsce.
Pamiętam, że blisko dwie dekady temu byliście jednym z nielicznych zespołów, który musiał organizować dodatkowe koncerty, bo brakowało biletów. Tak było choćby w stolicy. Jak wspominasz pierwsze trasy Totentanz?
Jesteśmy na scenie 20 lat, ale nie zawsze byliśmy na topie. Jednakże w okresie od 2007 do początku 2011 roku byliśmy jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na rynku muzyki rockowej. Graliśmy koncerty, które nie tylko się wyprzedawały, ale też takie, gdzie bilety wyprzedawały się tak szybko, że faktycznie musieliśmy ustalać z klubami dodatkowe terminy. Zdarzało nam się też grać w miejscach, które z założenia nie były kierowane do rockowej widowni i nie mówię wcale imprezach masowych, tzw. festynowych, bo i takie się nam przytrafiały, choć grafik mieliśmy w tamtych czasach tak napięty, że niejednokrotnie musieliśmy odmawiać. Na szczęście sodówka nam nie odbiła i udało nam się zachować odpowiednie proporcje. Jeśli zespół gra podwójne koncerty i nie może odgonić się od terminów, to jest to spełnienie marzeń, a na muzykę Totentanz zapotrzebowanie było ogromne. Były momenty, kiedy to nie my wysyłaliśmy oferty, ale byliśmy takimi zasypywani, a organizatorzy prześcigali się, żeby mieć nas na swoich scenach.
W kuluarach krąży taka anegdota, że zostaliście pomyleni z formacją Coma. Jak do tego doszło?
Po premierze radiowej singla „Poza wszystkim” faktycznie pojawiły się podejrzenia, że jest to nowy numer Comy, choć bardziej melodyjny. Moja barwa głosu była zupełnie inna niż Piotra Roguckiego, więc nawet znaleźli się tacy, którzy podejrzewali, że Coma zmieniła wokalistę. Jak już wspomniałem, byliśmy anonimowym zespołem, bo przed puszczeniem przez rozgłośnie radiowe naszego singla, nikt nie słyszał o Totentanz. Postawienie nas obok Comy było z jednej strony komplementem, ale z drugiej ciągnęło się to za nami przez lata, a z czasem zaczęło nas lekko irytować. Totentanz i Coma to dwa zupełnie różnie zespoły. Jednak w końcu do ludzi dotarło, że nie mamy nic wspólnego z żadnym naśladownictwem.
Co ciekawe, jak nagrywaliśmy „Nieból”, to nawet nie znałem twórczości tamtego zespołu. Sięgnąłem po nią dopiero wtedy, kiedy zaczęli nas ze sobą porównywać. Stwierdziłem, że faktycznie coś w tym może być, bo też gramy na gitarach. (śmiech) Prawdę mówiąc, równie dobrze można było powiedzieć, że gramy jak Turbo albo TSA, bo też mają w swoim instrumentarium gitary. Wieść się jednak rozeszła i niestety nie obyło się bez konsekwencji. Coma bardzo długo nie chciała z nami grać, choć nasze drogi przecinały się na trasach. Były momenty, kiedy graliśmy w tych samych miastach i można było zorganizować wspólną imprezę, ale oni regularnie odmawiali. Dopiero po latach zgodzili się z nami zagrać w Łodzi, a wcześniej chyba we Wrocławiu. I co się okazało? Jakoś widowni udało się odróżnić od siebie te dwa zespoły. (śmiech) Ponadto udało nam się nawet wymienić fanami.
Kolejna płyta – „Zimny dom” (2008) – przyniosła zespołowi Totentanz nominację do Fryderyka. W jakich okolicznościach powstał tytułowy utwór? Dodam, że jest to najpiękniejsze epitafium, jakie kiedykolwiek słyszałem.
„Zimny dom” jest utworem bardzo metaforycznym, melancholijnym, pełnym zamierzonych metafor odnoszących się do muzyki i zarazem pomieszanych ze śmiercią. Jest w nich tak wiele dźwięków i barw. I taki właśnie miał być. Muszę jednak wtrącić dygresję i powiedzieć, że tekst „Zimnego domu” powstał na początku lat 90. i przez wiele lat czekał w szufladzie, aby ujrzeć światło dziennie. Tak stało się dopiero w 2008 roku. I bardzo się cieszę, że trafił na krążek Totentanz, bo jest to numer, który napisałem po śmierci mojego kolegi Krzyśka, pianisty, z którym mieliśmy wspólne plany, chcieliśmy razem grać. Krzysiek miał 25 lat, kiedy się dowiedział, że ma nowotwór. Jego droga życiowa trwała jeszcze rok. Bardzo szybko zmiotło go ze świata. Ja, wtedy również 20-paroletni chłopak, mocno to przeżyłem, zwłaszcza, że Krzysiek był dusza człowiek. Było mi żal, że odszedł, a pamiętam, że ostatnie chwile przeżył z uśmiechem na twarzy, a ja byłem przy nim do końca.
Słowa „Zimnego domu”, początkowo napisane do innej muzyki, wylały się ze mnie na papier dość szybko. Nigdzie nie prezentowałem tego kawałka, dopiero, jak nagrywaliśmy drugą płytę, to przyniosłem ten tekst. Dodam, że jest to jeden z dwóch utworów Totentanz, do którego tekst powstał przed muzyką. Postanowiliśmy, że zagramy go prosto, bez przekombinowań. Stał się też tytułowym numerem tej płyty.
Na dwóch wcześniej wspominanych krążkach znajdują się sztandarowe numery Totentanz – „Eutanazja” i „Paranoja”. Ten pierwszy, o ile się nie mylę, chyba zdecydował o podpisaniu kontraktu na wydanie „Niebólu”.
„Eutanazja” była naszym pierwszym autorskim numerem. Totentanz przed debiutem był zespołem nieposiadającym własnej twórczości. Pewnego dnia przyszedłem na próbę i przedstawiłem chłopakom kilka swoich pomysłów. Powiedziałem, że nie ma sensu grać coverów i bawić się cudzą muzyką, bo mamy przecież możliwości, żeby zając się twórczością autorską na poważnie. „Eutanazja” była nie tylko pierwszym kawałkiem, ale pierwszym riffem, jaki zaprezentowałem. Pamiętam, że początkowo była wyśmiewana przez ludzi, którzy, powiedzmy, są muzykami. Próbowano mi wmówić, że jest to taki typowy „kwadrat”. Ja zawsze miałem na to taką samą odpowiedź. Mówiłem, że tym „kwadratem” będę pobudzał do życia publikę. I tak się stało, coś jest w tym numerze, co sprawia, że fani wpadają w euforię i natychmiast odrywają stopy od parkietu. Antyradio pokochało „Eutanazję” i swego czasu grało na okrągło, a także umieściło ją jako utwór otwierający polską część ich składanki.
Podobnie jest z „Paranoją”. To są takie numery, przy których, nawet jeśli ktoś nie jest wielkim fanem rocka, to i tak nie jest w stanie ustać w miejscu. „Eutanazję” umieściliśmy również jako „jedynkę” na naszym demo, z którym razem z Erikiem (Bobellą – przyp. red) pojechaliśmy do Mystic Productions. Stwierdziliśmy my, że to będzie najlepsze otwarcie tego materiału. Nie ma co czekać, lepiej od razy przywalić mocnym uderzeniem. Pamiętam reakcję Michała Wardzały, właściciela wytwórni, który aż odwrócił się do odtwarzacza i uśmiechnął. Od razu uwierzył, że w tej muzyce tkwi potencjał.
Trzecia płyta – „Inni” (2011) – też nieźle namieszała. Branża muzyczna i fani chyba nie byli wtedy przygotowani na spokojną, liryczną i melancholijną odsłonę Totentanz. W recenzjach można było nawet przeczytać, że poszliście w stronę popu. Jak z perspektywy czasu oceniasz to wydawnictwo?
To prawda, po wydaniu „Innych” niektórzy recenzenci zarzucali nam pójście w stronę popu. Nagrywając taką płytę podjęliśmy olbrzymie ryzyko, bo wiedzieliśmy, że nasi fani dostaną coś zupełnie innego, na co, jak się okazało, nie byli przygotowani. Pomiędzy „Zimnym domem” a „Innymi” nagraliśmy jeszcze materiał koncertowy z orkiestrą symfoniczną, który rozbudził apetyty przed kolejnym studyjnym wydawnictwem. Było wiadomo, że nagrywamy nowy materiał, ale nie zdradzaliśmy szczegółów, pojawiały się tylko zajawki, fragmenty ze studia. Płyta „Inni” powstała w całości zagrana, skomponowana i dokomponowana w studiu. Ryzyko polegało na tym, że odjechaliśmy w zupełnie inną stronę.
Duży wpływ na brzmienie tej produkcji miał Leszek Łuszcz, a my musieliśmy wziąć to później na klatę. Rachunek był prosty – albo krążek spodoba się w całości albo zostaniemy przekreśleni przez fanów. Moim zdaniem nie mam tam popu, choć konsekwencje po wydaniu „Innych” były ogromne i ciągnęły się za nami przez lata, bo jednak sporo osób było zawiedzionych. Z perspektywy czasu, gdybym wiedział, że tak się stanie, prawdopodobnie wstrzymałbym się z wydaniem tej płyty. Poczekałbym cierpliwie jeszcze rok i zastanowił, czy faktycznie lepiej nie pójść w tym samym kierunku, w którym szliśmy do tej pory.
Nieczęsto gracie na koncertach numery z tej płyty. Wyjątkiem jest projekt „Totentanz prawie Akustycznie”, w którym znalazły się „Lawendowe pola” i „Ostatni raz”. Dołożycie coś na jubileuszowej trasie? Myślę, że niektóre z tych utworów, jak np. „Ferajna” czy „Galerianka” mają naprawdę spory potencjał sceniczny.
Przyznam, że rozważaliśmy takie rozwiązanie, ale set i tak cały czas się nam wydłuża, a jak zaczniemy dokładać kolejne numery, to siłą rzeczy będziemy musieli też z czegoś zrezygnować. Na próbach tego projektu zdarza nam się zmieniać kolejność utworów, ale dokładanie dodatkowych musimy jeszcze przemyśleć, bo ten materiał trwa już dwie godziny, a nie chcemy go rozciągać do granic możliwości. Mam kawałek, który uparłem się, że wrzucę do tego seta i, co ciekawe, pochodzi on właśnie z płyty „Inni”. Myślę, że dla naszych fanów będzie to spore zaskoczenie.
Nie ma się co ograniczać, najwyżej skończycie jak w teatrze – 90 minut, później antrakt i kolejne 90 minut. (śmiech)
(śmiech) Obawiam się, że jakbyśmy zaczęli dokładać kolejne numery, bez odejmowania, to prędzej czy później tak by się to mogło skończyć. Aczkolwiek nie wiem, czy dzielenie seta na dwie części nie spowodowałoby, że opadłyby emocje, więc wolałbym, żeby koncerty prawie akustyczne przebiegały w jednolitej formie.
Ze wspomnianą „Galerianką” też wiąże się ciekawa anegdota. Nagraliście do tego numeru klip, który nigdy nie miał premiery. Zapytam wprost – co się stało?
Premiera klipu do „Galerianki” była dopięta na ostatni guzik, a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Problemy zaczęły się, kiedy daliśmy ten obrazek do akceptacji szefostwu galerii, w której były realizowane poszczególne ujęcia i nie otrzymaliśmy zgody na jego rozpowszechnianie. Powiedzieli nam, że absolutnie nie możemy tego wypuścić, gdyż nie chcą, aby ich galeria była utożsamiana z prostytucją, choć naszym celem nie była przecież promocja tego zjawiska.
Premiera „Galerianki”, o ile dobrze pamiętam, miała miejsce niedługo po filmie „Galerianki” w reżyserii Katarzyny Rosłaniec.
Tak, kawałek powstał po filmie, który był dosyć głośny, więc może dlatego galeria obawiała się, że będzie utożsamiana z tym, że w takich miejscach pojawiają się młode dziewczyny, które „polują” na klientów. Szkoda, że nie udało się pokazać tego teledysku, bo miał naprawdę ciekawą koncepcję, świetnie zrealizowane zdjęcia, które ostatecznie gdzieś przepadły. Myślę, że razem z muzyką i tekstem stanowiłby naprawdę mocny przekaz. W ogóle uważam, że „Galerianka” jest jednym z naszych mocniejszych numerów. Powiedziałbym nawet, że to mój najbardziej brutalny tekst. I co ciekawe, ten utwór po raz pierwszy pojawił się na antenie Radia RDN Małopolska.
Czyli katolickiej rozgłośni radiowej…
Dokładnie tak. Cieszyłem się, że odważyli się puścić ten kawałek, bez względu na jego kontrowersyjny tekst. Pamiętam, że Program Trzeci Polskiego Radia miał problem z emisją utworu „Nikt”, bo pojawiało się w nim przekleństwo, ale ostatecznie zgodzili się i nawet nie zastosowali w wiadomym miejscu cenzury. Pisząc go, nie przypuszczałem, że stanie się ponadczasowy i będę musiał po latach opowiadać na koncertach historię jego powstania. Niestety, ale pomyliłem się, bo przemoc domowa wciąż jest problemem, który nie zniknął z naszego społeczeństwa, a nawet stał się jeszcze większy.
I tak oto doszliśmy do ostatniej studyjnej płyty Totentanz – „Człowiek” (2014). Wróciliście do korzeni, a przy okazji nagraliście kolejny wielki przebój – „Walcz”. To był świadomy powrót do ciężkiego grania czy jednak czuliście presję ze strony fanów?
Nagrywając „Walcz” nie spodziewaliśmy się, że stanie się przebojem, po prostu tak wyszło, co nas bardzo cieszy. To prosty utwór – riff, zwrotka i refren, który jest zamknięty w dwóch akordach. Siłą tego utworu jest na pewno mocny riff, który niesie go muzycznie, ale także tekst, bo wiele osób może się z nim utożsamiać. Każdy na pewnym etapie ma jakiś problem, wpada w kłopoty, zostaje skopany, sponiewierany, upokorzony przez życie. O tym właśnie jest „Walcz”.
Do „Walcz” powstał też teledysk. Warto go obejrzeć, ponieważ Rafał wygląda w nim jak Robert Więckiewicz. Ktoś już wcześniej zauważył to podobieństwo? (śmiech)
O tak! (śmiech) Dochodziły do mnie takie głosy, że jesteśmy do siebie podobni w niektórych ujęciach. Ale powiem Ci, że widziałem jedno zdjęcie Roberta Więckiewicza, na którym wyglądamy jak bracia bliźniacy. Kolega mi je podesłał i napisał, że widział mnie na konferencji prasowej na jednym z festiwali filmowych. Patrzę, a tam ja na ściance, i tak sobie myślę, że ktoś mi wyciął taki numer w jakimś programie graficznym. (śmiech) Jak się lepiej przyjrzałem, to się okazało, że jest tam aktor, a nie muzyk. Może kiedyś się uda i zagramy w jakimś filmie braci! (śmiech)
Jak już rozmawiamy z okazji 20-lecia Totentanz, to może ujawnijmy największą tajemnicę zespołu, że Robert Więckiewicz naprawdę zagrał w tym klipie! (śmiech)
Niestety nie zgodził się zagrać w naszym teledysku, więc musieliśmy szukać sobowtóra. Szybko się okazało, że to mogę być ja! (śmiech) Zagrałem takiego trochę żula, a Robert Więckiewicz był w tamtym czasie kojarzony z takimi rolami, szczególnie przez występy w filmach Wojtka Smarzowskiego.
Rafale, kończąc jubileuszową rozmowę, życzę co najmniej kolejnych 20 lat na scenie!
Tylko, jak ja będę wyglądał na scenie za 20 lat?
Jak Iggy Pop.
Wiesz, co? Mogę za 20 lat tak wyglądać! (śmiech)
Możemy zatem postawić ostatnią kropkę. Dziękuję za rozmowę!